Dziś kolejny tytuł na mojej serialowej liście, czyli House of cards.
Frank Underwood (Kevin Spacey) jest jedną z najpotężniejszych osób w Waszyngtonie. Tuż po wyborach prezydenckich okazuje się, że wbrew wcześniejszym zapowiedziom nie zostanie sekretarzem stanu. Postanawia wykorzystać swoje wpływy i piekielną inteligencję, żeby się zemścić i nie zawaha się przed niczym, aby tego dokonać.
O tym serialu zrobiło się głośno, kiedy platforma internetowa Netflix zdecydowała się wypuścić wszystkie odcinki jednocześnie - ten ruch okazał się strzałem w dziesiątkę. Opinię, jakie można było przeczytać, były skrajne - od zachwytów (wspaniały! rewolucyjny! najlepszy!) po krytykę (przereklamowany! kiepski remake!). Odczekałam, aż wrzawa ucichnie i postanowiłam na własnej skórze przekonać się, co wyszło z połączenia brytyjskiego serialu z Kevinem Spacey i Davidem Fincherem. A wyszedł świetny serial. Najmocniejszym punktem jest główny bohater, czyli Francis Underwood. To prawdziwe polityczne zwierzę, jest bezwzględny, diabelsko inteligentny, a u jego boku jest piękna żona, Claire (Robin Wright), która zna się na polityce równie dobrze jak jej małżonek. Nie radzę być przeciwko nim. Serial jest wciągający, ale odrobinę przeszkadzało mi to, jak łatwo przychodziło wszystko Frankowi (wiem, szantaż jest wielką bronią, ale mimo wszystko). Warto podkreślić, że już dawno (a może w ogóle) Waszyngton nie wydawał się tak niebezpiecznym miejscem, a jednocześnie tak pociągającym. Jeśli jeszcze nie zetknęliście z tym internetowym fenomenem koniecznie nadróbcie zaległości - w lutym premiera całego 2 sezonu! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz