sobota, 28 lipca 2012

Z życia praktykantki - część 1

Jutro stukną 2 tygodnie, od kiedy jesteśmy w Monte Sant'Angelo na naszych praktykach. Najwyższa pora na kilka słów na ten temat. Po pierwsze, wszyscy są niezwykle życzliwi. Chcą też nas nauczyć włoskiego, więc mówią do nas tylko w tym języku, co czasem prowadzi do małych nieporozumień, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej. Do naszych obowiązków w ramach praktyk należy pomoc w recepcji (nie miałam jeszcze okazji, ale coś czuję, że niedługo i mnie to czeka), pomoc turystom w sanktuarium (jeszcze kilka dni i do perfekcji opanuję zwroty "winda jest na końcu korytarza) albo pomoc w hotelu (magiel to moje królestwo). Na szczęście większość czasu mamy dla siebie, dlatego miałyśmy już okazję zobaczyć San Giovanni Rotondo czy poleżeć na plaży. Odkrywamy lokalne knajpki i restaurację, mamy już nawet dwie ulubione. Przyznam się zupełnie szczerze, że nie ma to jak włoska pizza. Zdecydowanie polecam każdemu!
Więcej szczegółów już wkrótce, a tymczasem kilka zdjęć z ostatnich dwóch tygodni. Ciao!


















poniedziałek, 23 lipca 2012

San Giovanni Rotondo

Plan na wczorajszy dzień zakładał wylegiwanie się na plaży i łapanie złotej opalenizny. Niestety, pogoda postanowiła z nas zakpić i powitał nas deszcz. Tak, dobrze napisałam, jestem na południu Włoch i obudził mnie deszcz. Szybko zweryfikowałyśmy nasze plany i postanowiłyśmy odwiedzić miasteczko niezwykle popularne wśród pielgrzymów z całego świata: San Giovanni Rotondo.
Jeśli mieszkacie w Monte Sant’Angelo, to koszt biletu do San G. Rotondo wynosi 1,90 euro w jedną stronę. Bilety dostaniecie w wielu punktach, między innymi w Tabacchio. Nie przejmujcie się, jeśli autobus nie przyjedzie o czasie – po pierwsze, na wszystkich przystankach w mieście pora odjazdu jest taka sama (to oznacza, że na Waszym przystanku autobus na pewno pojawi się później niż wskazuje Wam rozkład jazdy). Po drugie, punktualność na południu Italii to temat niezwykle abstrakcyjny.
Po 45. minutach jazdy dotarłyśmy do San Giovanni Rotondo – tu muszę się przyznać, popełniłyśmy mały błąd i wysiadłyśmy za wcześnie. Postanowiłyśmy jednak skorzystać z okazji i z Piazza Europa ruszyłyśmy w stronę punktu informacji turystycznej. Niestety, był on zamknięty (od poniedziałku do piątku wg tabliczki powinien być otwarty), zatem wiedzione intuicją, po 20 minutach marszu dotarłyśmy do sanktuarium ojca Pio. Kompleks obejmuje stary kościół (wg tablic informacyjnych wybudowany w 1540 roku), nową bazylikę, muzeum poświęcone ojcu Pio oraz usytuowaną w lesie drogę krzyżową. Najstarszy kościół urzeka wyjątkowym klimatem, za to młodsza budowla mnie nie powaliła.  Może to kwestia zbyt nowoczesnego wyglądu, specyficznych malowideł i niezbyt ładnego ołtarza, ale odrobinę się rozczarowałam. Zdecydowanym plusem tego miejsca jest świetnie opracowana trasa, prowadząca od krypt poprzez muzeum pełne pamiątek po duchownym (m. in. setki listów, przybory osobiste, stroje, etc) aż po miejsce spowiedzi. Wstęp do sanktuarium jest bezpłatny. Po wyjściu z sanktuarium po lewej stronie znajdują się schody prowadzące na drogę krzyżową. Polecam zwrócić szczególną uwagę na V stację – Szymon Cyrenejczyk otrzymał twarz Ojca Pio.
Całe miasto jest pod ogromnym wpływem działalności Ojca Pio – na każdym kroku można spotkać jego podobizny, jego twarz jest na wielu sklepowych witrynach, budynkach mieszkalnych, a w wielu ogródkach możemy zauważyć jego popiersie bądź całą rzeźbę. Nie miałyśmy okazji zobaczyć wszystkich atrakcji oferowanych przez to miasteczko, ale z czystym sumieniem mogę polecić je każdemu, w szczególności osobom, którym bliskie jest przesłanie Ojca Pio.
Na sam koniec dnia udałyśmy się na najlepszą pizzę – szczerze, to nie jestem pewna, czy była to najlepsza pizza świata, ale po 8h myślenia tylko i wyłącznie o jedzeniu, ta prosta margherita podbiła moje serce. 























piątek, 20 lipca 2012

Przez Włochy samolotem, pociągiem i autobusem

W niedzielę przybyłam po wielu godzinach podróży do Monte Sant'Angelo. O samej miejscowości innym razem (nie miałam jeszcze okazji zobaczyć wszystkich atrakcji), dzisiaj pora na wrażenia z samej podróży.
Najpierw samolot - gdyby nie korek na Okęciu, to wszystko odbyło się wręcz podręcznikowo. Bezproblemowa odprawa, lekkie lądowanie, brak problemów w czasie przesiadki, no i białe wino na pokładzie. Alitalia - jesteśmy wdzięczne zwłaszcza za to ostatnie. :)
Potem pora na pociąg - muszę się przyznać, obawiałam się tego etapu, ale okazało się, że totalnie bezpodstawnie. Najpierw kwestia biletów - nie czułyśmy się na tyle pewne, żeby kupować je w kasie (Włosi mówią wyjątkowo szybko), więc spróbowałyśmy zrobić to w automacie. Sukces - można zrobić to w kilku językach, między innymi po angielsku. Pociąg relacji Bari - Foggia odjechał punktualnie. Bardzo mili panowie pomogli nam się zapakować do wagonu z naszymi walizkami (współpasażerowie musieli mieć ubaw, wyglądałyśmy komicznie siedząc z nogami na tobołach) i dojechałyśmy na miejsce na czas. I tutaj spotkała nas niemiła niespodzianka. Doświadczenia z północy Włoch dały mi nadzieję, że autobusy na południu jeżdżą tak samo regularnie. Niestety, południe faktycznie ma swoje prawa. Ostatni autobus po prostu nie przyjechał. Na szczęście zjawił się inny, jadący do miejscowości obok - i tu kolejne zaskoczenie, pan kierowca zabrał nas za darmo! Dziękujemy bardzo, pan najwyraźniej zobaczył w naszych oczach desperację i zmęczenie. 
Podsumowując, jeśli chcecie sami przemierzyć Włochy, nie ma się czego obawiać. Wszyscy są tu bardzo pomocni, dworce i lotniska są dobrze oznaczone, jedyne, co mogę Wam poradzić, to żebyście nie czekali do późna na ostatniego busa - może nie przyjechać. 
Ciao!