Znacie to uczucie, kiedy oglądacie serial, a w środku sezonu twórcy serwują nam przerwę i musicie czekać 1,5 miesiąca, żeby zobaczyć kolejny odcinek? Na dodatek półfinał kończy się w takim momencie, że najchętniej od razu obejrzelibyście dalszą część? No właśnie. To teraz pomyślcie, że dostajecie jeden z największych cliffhangerów w historii telewizji + prawie dwa lata czekania (ja czekałam niewiele ponad rok, ale i tak to naprawdę długo). Nic dziwnego, że fani w oczekiwaniu na dalszy ciąg zaczęli tworzyć własne scenariusze. Domysłom nie było końca. Aż do wczoraj (było kilkudziesięciu szczęśliwców, którzy widzieli odcinek wcześniej, w towarzystwie twórców, ale reszta świata musiała czekać do nowego roku). #Sherlocklives!
Ostrzeżenie: w dalszej części mogą się pojawić małe spojlery!
Ostrzeżenie: w dalszej części mogą się pojawić małe spojlery!
Dla zachowania porządku: jeśli nie oglądałeś 1. i 2. sezonu serialu, to zamiast czytać ten tekst, uciekaj nadrobić zaległości, a jeśli już widziałeś, ale nadal nie zdążyłeś obejrzeć premiery 3. sezonu, to możesz czytać, ale lepiej najpierw zobacz odcinek. Warto!
A więc tak - Sherlock żyje. Wiemy to od końca 2 sezonu. Jest za to inna kwestia: JAK ON TO ZROBIŁ? Twórcy świetnie zdają sobie sprawę, jakim fenomenem jest serial, ewidentnie przeczytali kilka teorii na temat upadku i postanowili zrobić fanom prezent. Tak, prezent. Jeśli nie uwielbiacie Sherlocka, to ten odcinek może wydać się Wam dziwny, bo co to za serial o detektywie, gdzie zagadka kryminalna jest potraktowana marginalnie, a ważniejsze są relacje między bohaterami oraz miks szalonych teorii. Ale ten odcinek dla fandomu jest jak noworoczny prezent. Te wszystkie nawiązania do poprzednich odcinków (How would you know?), spiskowe teorie Andersona (muszę przyznać, że I wizja jak naprawdę wyglądał upadek jest cudowna! Sherlock niczym superagent, super!), reakcje pozostałych bohaterów na powrót Holmesa. Jeśli kochacie filmy o agentach, a zwłaszcza najbardziej znanego agenta na świecie, to również się nie zawiedziecie - w tym odcinku mamy mnóstwo scen, w których znajdziemy aluzje do Bonda. Sherlock obserwujący Londyn? Troszkę przypomina to Skyfall. Jest tego jeszcze więcej, ale przejdę to samych postaci, bo to one wywołały u mnie wczoraj najwięcej emocji.
Zacznę od głównego bohatera. Sherlock powrócił po 2 latach, ale wciąż jest egoistą, który dziwi się, że jego przyjaciel otrząsnął się po jego śmierci i poszedł na przód. Oczywiście szybko zdaje sobie sprawę, jak bardzo mu brakowało Johna, ale nawet w czasie poważnej rozmowy nie potrafi opanować się od bycia wyjątkowo szczerym i złośliwym (ok, te wąsy naprawdę same się prosiły o żarty). W kilku scenach pokazuje swoje ludzkie oblicze (rozmowa z Molly czy absolutnie urocza scena z rodzicami), ale chwilę później znowu widzimy się Sherlocka, jakiego możemy widzieć najczęściej - brutalnie szczerego, ironicznego, który świetnie zdaje sobie sprawę ze swojej inteligencji i czasami lubi się popisywać. Do perełek wczorajszego odcinka zaliczam poza wymienionymi już scenami wszystkie rozmowy braci Holmes oraz scenę w metrze. Nie zdradzając za dużo napiszę tylko, że już dawno żadna scena mnie tak nie wzruszyła (i też nie wywołała takiego uśmiechu). Co do dr Watsona - John poznał kobietę, z którą pragnie się związać na stałe (planuje nawet zaręczyny, ale przeszkodził im pewien upierdliwy kelner...), ma wyjątkowo nudną pracę i powrót Sherlocka z zaświatów burzy układane od nowa życie. Wybaczenie nie przychodzi łatwo, emocje kilkakrotnie biorą górę, ale wszyscy dobrze wiemy, że ten duet nie umie żyć bez siebie. The game is on! Oczywiście w premierowym odcinku mamy okazję ponownie spotkać pozostałych bohaterów - panią Hudson (której reakcja na widok Sherlocka jest prawdopodobnie taka sama, jak wszystkich fanów na nowy odcinek), Lestrade'a i Mycrofta. Poznajemy również Mary, której naprawdę ciężko nie lubić. Wiadomo, ten odcinek był troszkę chaotyczny, wytłumaczenie tej najważniejszej zagadki nie okazało się wybitnie zaskakujące (aczkolwiek nie możemy być do końca pewni, że poznaliśmy tę prawdziwą wersję), chociaż jak to mówi sam Sherlock, wszyscy tylko narzekają. Nie zmienia to jednak faktu, że przez 1,5 godziny świetnie się bawiłam. To była naprawdę emocjonująca premiera sezonu, było wzruszająco, nerwowo, zabawnie (nie chcę mocno spojlerować, ale riposta Sherlocka pod koniec sceny w metrze jest absolutnie cudowna!), z uśmiechem do wiernych fanów. Wszyscy zagrali rewelacyjnie, ale oczywiście najlepszy był niezawodny duet, czyli Benedict Cumberbatch i Martin Freeman. Było super i chcę więcej! Kolejny odcinek już w niedzielę! (Jedyny minus to taki, że 12 stycznia wyemitowany zostanie ostatni odcinek 3 sezonu i zanim nakręcą kolejny sezon, to znowu trzeba będzie czekać bardzo długo....). A ja tymczasem idę obejrzeć wczorajszy odcinek jeszcze raz, tym razem na spokojnie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz