Dzisiejszy wpis będzie swoistą kontynuacją tego wczorajszego. Czas na spis mężczyzn, którzy mimo mocno dojrzałego wieku cały czas mają w sobie to coś (do poniższej listy oczywiście należy dopisać wczorajszą czwórkę).
Na sam początek Jack Nicholson (rocznik 1937). To nie jest najprzystojniejszy aktor, wiele osób stwierdzi wręcz, że wcale nie jest przystojny. A ja się zapytam: i co z tego? Połączenie aktorskiego geniuszu, niezwykłej charyzmy i niesamowitego głosu daje nam mieszankę wybuchową. No i to szaleństwo w oczach. Szkoda, że ostatnio tak rzadko pojawia się na ekranie.
Kolejnym aktorem jest Anthony Hopkins (rocznik 1937). To też nie jest typ klasycznego amanta. Niezbyt wysoki (174cm), nie wyróżnia się na pozór niczym szczególnym. Dla mnie jest to jednak przykład tego, co dobry aktor (a Anthony Hopkins jest aktorem wybitnym) potrafi zrobić ze swoim głosem i wyglądem. Kompletna zmiana wizerunku dla potrzeb roli to dla niego żaden problem - najczęściej jest obsadzany w rolach tak zwanych charakterystycznych, jak choćby kultowy już Hannibal Lecter, ale zachwyca również w zupełnie innym repertuarze, czego najlepszym przykładem jest film "Okruchy dnia". Poza tym, podobnie jak w przypadku Nicholsona, ma naprawdę niesamowity głos i hipnotyzujące spojrzenie, a to jest wg mnie dużo istotniejsze niż budowa atlety.
Skoro jestem przy europejczykach, czas na Alana Rickmana (rocznik 1946). Po raz kolejny to nie jest typ amanta. Krzywy zgryz, małe oczy, ale nikt przecież nie twierdzi, że to zawsze musi być amant. Ten niezwykle utalentowany Brytyjczyk potrafi zmienić się dla roli, w każdej być tak samo wiarygodny - nieważne, czy jest niemieckim terrorystą, profesorem z Hogwartu czy szeryfem z Nottingham. Swoją wadę - a konkretnie wadę zgryzu - przerobił w zaletę, jego sposób mówienia jak tak charakterystyczny, że wszędzie można go rozpoznać. Ah, i zapomniałabym, ma niesamowitą barwę głosu. Tak, on też.
W tym spisie nie może zabraknąć niesamowitego Gary'ego Oldmana (rocznik 1958). To jeden z największych kameleonów aktorskich, jakich wydał świat. Powstał nawet żart, że Akademia Filmowa nie nagrodziła Oldmana za rolę, bo nikt się jeszcze nie zorientował, że te wszystkie świetne role zagrał jeden facet. Przerażał w "Leonie zawodowcu", intrygował w "Gangsterze", dał się polubić w "Harrym Potterze", w "Mrocznym Rycerzu" pomagał samemu Batmanowi, a rolą w "Szpiegu" rozłożył wszystkich na łopatki. Na ekranie hipnotyzuje i przykuwa, no i oczywiście ma cudowny, niski głos.
Na koniec kolejny Brytyjczyk, czyli Michael Caine (rocznik 1933). Wysoki, z akcentem klasy robotniczej (przeczytacie o tym w każdej artykule, naprawdę, jakby to była jakaś zbrodnia), obiektywnie mówiąc, przystojniak z niego nie jest. I trudno, ważniejsze, że jest zdolny, z błyskiem w oku, wiarygodny. Na szczęście dla nas nie wybiera się na emeryturę - bardzo miło z jego strony, brakowałoby mi jego cudownego głosu.
Przejrzałam ten ranking jeszcze raz i można tu zobaczyć pewne zależności. Po pierwsze, większość z nich to Brytyjczycy. Każdy z nich ma naprawdę świetny głos (to akurat podobno przez język angielski, wg niektórych osób mówienie w tym języku powoduje u mężczyzn niską barwę). Wszyscy są rewelacyjnymi aktorami, nawet jeśli występują w kiepskim filmie - co czasem im się zdarza - prawie nigdy nie można zarzucić czegoś ich występom. Może w tym tkwi ich sekret? Od ładnej buzi ważniejszy jest talent? Tego nie wiem, wiem jednak na pewno, że ich widok na ekranie za każdym razem sprawia mi ogromną przyjemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz