Jednym z moich ulubionych sposobów spędzania urodzin jest wizyta w kinie. Dlatego wczorajsze popołudnie spędziłam z Siostrzyczką oglądając jednego z oscarowych faworytów - "Les Miserables. Nędznicy" w reżyserii Toma Hoopera.
Jean Valjean (Hugh Jackman) po 19 latach zostaje wypuszczony na wolność. Skazany za kradzież chleba wreszcie może być znowu wolnym człowiekiem - no właśnie nie do końca. Javert (Russell Crowe) informuje go. że do końca życia musi się meldować i dalej wykonywać ich rozkazy. Zapamiętaj to sobie dokładnie, więźniu 24601! Valjean tuła się po kraju nigdzie nie mogąc znaleźć schronienia (żółte dokumenty wskazują na kryminalną przeszłość), jedyną osobą, która wyciąga do niego rękę, jest biskup (Colm Wilkinson). Nawet kiedy Valjean kradnie z kościoła srebro, ratuje go przed więzieniem twierdząc, że to faktycznie był prezent. Zdziwiony i zawstydzony Jean postanawia odmienić swoje życie - kiedy ponownie go spotykamy 8 lat później, jest cenionym obywatelem. Co jednak z Javertem? Czy przestanie go ścigać?
Fabuł wystarczy, jeśli ktoś widział już "Nędzników" w innej wersji albo czytał książkę, to doskonale wie, co się wydarzy, a jeśli film Hoopera będzie pierwszym zetknięciem z historią Valjean'a, to dalszy opis zepsuje niespodziankę. Czas na plusy i minusy. Plusem jest zdecydowanie to, że w filmie zrezygnowano z dialogów. W większości musicali piosenki stanowiły dopełnienie rozmów, tu są jedyną formą komunikacji między bohaterami (na palcach jednej ręki można policzyć wypowiedzi, które zostały wypowiedziane, a nie zaśpiewane). Aktorzy wszystkie utwory nagrywali a capella (na planie siedział muzyk i grał na pianinie, oni mieli w uszach słuchawki, a dopiero na samym końcu w czasie montażu dodano muzykę nagraną przez orkiestrę), co daje naprawdę niesamowity efekt. Nie koncetrowali się na synchronizacji ust z gotową wersją utworu, ale skupili się na graniu. W ich głosach słychać emocje, widać je na twarzy - większość ujęć to zbliżenia. Przyznaję, czasami było trochę nierówno, ale dzięki temu było to zdecydowanie bardziej wiarygodne niż gdybyśmy usłyszeli idealną wersję, poprawioną 20 razy w studio nagraniowym. Najlepiej to widać w przypadku najbardziej znanego utworu z "Nędzników", czyli "I dreamed a dream". Wykonanie Anne Hathaway - filmowa Fantine - rozłożyło mnie na łopatki. Nie śpiewa jak operowa solistka, ale w jej głosie słychać ból, rozczarowanie, strach, rozpacz. Każda nuta jest niesamowita. Najsłabiej wg mnie wypadła Amanda Seyfried jako Cosette, była jakaś taka mdła. Nie zawiódł oczywiście Hugh Jackman, ale facet, który jest gwiazdą Broadwayu nigdy w takich sytuacjach nie zawodzi. Uroczy był Eddie Redmayne jako Marius (i małą dygresja: on ma 31 lat! pakt z diabłem podpisał czy co?), zaś Aaron Tweit, czyli filmowy Enjorlas, cały czas wywoływał u mnie śmiech. Śpiewał dobrze, ale ta fryzura... W loczkach zdecydowanie mu nie do twarzy. Przed filmem czytałam opinię, że wielu osobom nie spodobał się wybór Heleny Bohnam Carter i Sashy Baron Cohena do roli Thenardierów - moim zdaniem wypadli znakomicie. Największymi perełkami są dla mnie jednak Eponine i Gavroche. Samantha Barks jest cudowna, rewelacyjnie śpiewa, jest śliczna (dużo ładniejsza od Seyfried), no i ma zadziwiająco chudą talię. Zaś Gavroche - Daniel Huttlestone skradł moje serce! Jest absolutnie zachwycający! Nie dziwię się nominacjom za scenografię czy kostiumy - naprawdę robią wrażenie. Ach, i najważniejsze - piosenki! Od wczoraj chodzą mi po głowie, zwłaszcza "Do you hear the people sing?". Niektórzy narzekali na długość filmu - ja nie wiem, kiedy minęły te prawie 3 godziny. Nic mi się nie dłużyło - pewnie dlatego, że to naprawdę dobry film! A na sam koniec - mój ukochany Gavroche!
Viva la France!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz