Kilka słów wstępu. Po pierwsze, uwielbiam Formułę 1. Od kiedy tylko pamiętam, mój tata oglądał wyścigi (ach te piękne czasy, kiedy transmisje były tylko na niemieckojęzycznych stacjach). Początkowo nie rozumiałam tej fascynacji, ale wszystko przyszło z czasem. Zaczęłam mieć swoich ulubieńców, z coraz większym zaangażowaniem oglądać kolejne wyścigi, aż zupełnie naturalne stało się dla mnie oglądanie potyczek najlepszych kierowców na świecie. Po drugie, oglądanie wyścigu we własnym domu jest fajne, ale nijak ma się do oglądania go na żywo. A po trzecie, Forza Ferrari!
Ok, czas przejść do lipcowego weekendu, który spędziliśmy w Budapeszcie. Miałam niezwykłe szczęście przez ostatnie 2 lata być na torze Monza i na żywo oglądać zmagania kierowców F1 (tak pięknie było! KLIK), niestety w tym roku okoliczności przyrody spowodowały, że musieliśmy z tego zrezygnować. Ale jak to, sezon F1 i nie zobaczymy nic na własne oczy? Tak przecież nie można! Wybór padł na Budapeszt i wyścig na Hungaroringu. Znam opinie fanów formuły o tym miejscu - najnudniejszy wyścig w kalendarzu, zero wyprzedzania, można zobaczyć, ale po co?. Wiecie co? Może to i prawda, ale nie w tym roku. W tym roku obejrzeliśmy absolutnie najlepszy wyścig sezonu. Jako fanka Ferrari od samego startu miałam powody do radości - wrzask na trybunach po fenomenalnym starcie Vettela był oszałamiający (nic dziwnego, że następnego dnia straciłam głos). Safety car, przebite opony, kary, błędy, obłędna jazda - naprawdę, w tym wyścigu nie zabrakło niczego. Osobiście nie miałabym nic przeciwko, jeśli chłopcy oszczędziliby nam trochę tych emocji, bo były chwilę, że byłam bliska zawału, ale zdecydowanie było warto. A usłyszeć włoski hymn w czasie koronacji? Bezcenne!
Niestety, to Grand Prix miało swój smutny moment - niewiele ponad tydzień przed wyścigiem zmarł jeden z kierowców F1, Jules Bianchi. Przed rozpoczęciem GP kierowcy uczcili pamięć swojego kolegi minutą ciszy - bardzo piękny gest. W bardzo brutalny sposób wszyscy przypomnieliśmy sobie, że to naprawdę bezwzględny sport. Będzie nam Cię brakować, Jules.
Ok, czas przejść do lipcowego weekendu, który spędziliśmy w Budapeszcie. Miałam niezwykłe szczęście przez ostatnie 2 lata być na torze Monza i na żywo oglądać zmagania kierowców F1 (tak pięknie było! KLIK), niestety w tym roku okoliczności przyrody spowodowały, że musieliśmy z tego zrezygnować. Ale jak to, sezon F1 i nie zobaczymy nic na własne oczy? Tak przecież nie można! Wybór padł na Budapeszt i wyścig na Hungaroringu. Znam opinie fanów formuły o tym miejscu - najnudniejszy wyścig w kalendarzu, zero wyprzedzania, można zobaczyć, ale po co?. Wiecie co? Może to i prawda, ale nie w tym roku. W tym roku obejrzeliśmy absolutnie najlepszy wyścig sezonu. Jako fanka Ferrari od samego startu miałam powody do radości - wrzask na trybunach po fenomenalnym starcie Vettela był oszałamiający (nic dziwnego, że następnego dnia straciłam głos). Safety car, przebite opony, kary, błędy, obłędna jazda - naprawdę, w tym wyścigu nie zabrakło niczego. Osobiście nie miałabym nic przeciwko, jeśli chłopcy oszczędziliby nam trochę tych emocji, bo były chwilę, że byłam bliska zawału, ale zdecydowanie było warto. A usłyszeć włoski hymn w czasie koronacji? Bezcenne!
Niestety, to Grand Prix miało swój smutny moment - niewiele ponad tydzień przed wyścigiem zmarł jeden z kierowców F1, Jules Bianchi. Przed rozpoczęciem GP kierowcy uczcili pamięć swojego kolegi minutą ciszy - bardzo piękny gest. W bardzo brutalny sposób wszyscy przypomnieliśmy sobie, że to naprawdę bezwzględny sport. Będzie nam Cię brakować, Jules.
To był świetny wyścig - huk silników i wiwatujących tłumów, wzruszające pożegnanie, zasłużone zwycięstwo. Jak dla mnie to numer jeden w tym sezonie. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieć okazję obejrzeć F1 na żywo, nie wahajcie się nawet przez chwilę, bo inaczej podkupię Wasz bilet, a Wy obejdziecie się smakiem.
Zdjęcie ze strony www.f1.com
Parada kierowców
Forza Sebastian! Forza Ferrari!