Ethana Hunta (Tom Cruise) spotykamy po raz czwarty - tym razem odsiaduje wyrok w więzieniu w Rosji. Nie jest mu jednak dane odbyć pełnej kary, w końcu złoczyńcy nie śpią. Hunt razem ze swoją ekipą muszą odzyskać kody aktywujące bombę nuklearną, zanim zostaną one wykorzystane przez nieodpowiednich ludzi. Wykonanie zadania utrudnia im to, że ich agencja zostaje zlikwidowana i nie mają już żadnego wsparcia.
Niewątpliwie najlepszym momentem w filmie jest scena wspinaczki po najwyższym budynku świata, wieży Burdż Chalifa w Dubaju. Robi wrażenie, zwłaszcza na dużym ekranie. Jako osoba cierpiąca na potworny lęk wysokości miałam dziwne wariacje w żołądku i nie mogłam wytrzymać, aż Hunt w końcu dotrze na to 130 piętro. Ciśnienie podskoczyło - ale tylko wtedy. Pozostałe prawie 2h nie wzbudziły we mnie większych emocji. Mimo, że akcja skacze od Budapesztu po Moskwę i Dubaj właśnie aż do Indii, nie jest zbyt wciągająca. Nie zdradzę chyba dużo, jeśli napiszę, że Hunt uratuje świat. I to dosłownie w ostatniej sekundzie. Ja wiem, że w filmach akcji najważniejsza jest strzelanina i pościgi, ale sprint w trakcie burzy piaskowej wywołał u mnie atak śmiechu. Plusem są widoki, fajne krajobrazy, dobra obsada (Jeremy Renner!), no i znany i lubiany przez wszystkich motyw muzyczny. Niestety, brak jest logiki, zaskoczenia, a końcowe sceny są przesłodzone.
Podsumowując, "MI:4" to zdecydowanie lepsza część niż druga, równie dobra jak trzecia, ale do jedynki jej sporo brakuje (oczywiście pod względem fabuły, efekty specjalne w najnowszej części są dużo lepsze). Mimo to warto zobaczyć go chociaż raz - polecam kino, bo ta jedna scena na drapaczu chmur nie zrobi takiego wrażenie na ekranie telewizora czy komputera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz